poniedziałek, 21 września 2020

Suzanne Collins - "Ballada ptaków i węży"

 Nie jestem w stanie zliczyć godzin, jakie spędziłam, wertując wciąż od nowa karty serii "Igrzyska śmierci". Do tej pory jest to niezaprzeczalnie dla mnie czołówka, jeśli chodzi o futurystyczne tudzież postapokaliptyczne trylogie, których w pewnym momencie pojawiło się sporo na rynku wydawniczym. Nic więc dziwnego, że gdy pojawiła się "Ballada...", moim książkoholikowym punktem honoru było ją jak najszybciej przeczytać. W recenzji jest nieco spoilerów, więc aby ich uniknąć, najlepiej sięgnąć od razu po końcowe podsumowanie i ocenę :)

Jestem świeżo po lekturze, więc sporo nadal we mnie emocji, jakie ta książka wywołała. Ale zacznę może od początku, czyli fabuły. Mamy tu do czynienia z prequelem (w jednym z poprzednich wpisów wspominałam już, że średnio je lubię, co tym bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że Collins "umie w pisanie" :) ). Poznajemy młodego Coriolanusa Snowa, jeszcze młodego i ambitnego ucznia, który zostaje honorowo mianowany mentorem w 10. Głodowych Igrzyskach, które lada dzień mają się rozpocząć. Snow jest rozdartym nastolatkiem - z jednej strony rozpaczliwie pragnie utrzymać pozory nieustającej chwały i statusu swojego nazwiska, z drugiej ledwie wiąże koniec z końcem, razem ze swoją kuzynką i babką. Bycie mentorem i potencjalne nagrody są dla niego szansą na upragnione stypendium i karierę polityczną, problem leży jednak w tym, że otrzymuje teoretycznie najsłabszą trybutkę z 12. Dystryktu. Pozory jednak mylą, a los splata losy Snowa i jego Lucy Gray bardziej, niż ktokolwiek by przypuszczał...

Fascynującym dla mnie było odkrywanie motywacji młodzieńca. Mając w pamięci to, kim się stał lata później, jego przemyślenia i stopniowe zmiany poglądów, trzeźwe spojrzenie młodocianego, inteligentnego umysłu w zderzeniu z manipulacjami, intrygami i fałszem - fenomenalny przekrój upadku moralności i przerostu ambicji nad prostym szczęściem. Przez większość książki miałam poczucie, że to niemożliwe, żebym czytała o tej samej osobie, a jednak pod koniec głęboko skrywane oblicze, w zderzeniu z licznymi ranami i trudami, wyszło na jaw. W dodatku jakże ironicznie - najwięcej ran otrzymał od tych oraz zadał je tym, z którymi najgorliwiej przysięgał sobie wzajemną miłość, braterstwo i... zaufanie, które wprost zostało zdeptane na wszelkie możliwe sposoby. Jak niewiele by trzeba, żeby nie dopuścić do zniszczenia tej jednostki, która później niszczyła setki innych... Coś niesamowitego.

Bardzo satysfakcjonujące było również dostrzeganie swoistych "oczek" puszczanych do czytelnika, gdy autorka wprowadzała większe lub mnie wydarzenia, powiedzenia, pieśni, czy nazwy własne, które później nabierają nowego wymiaru dla Snowa w kontekście Katniss i ostatnich lat Igrzysk Śmierci, od piosenki o Drzewie Wisielców począwszy, na jej imieniu, które jest potoczną nazwą rośliny przypominającą o jego złamanym sercu, skończywszy, Uwielbiam Easter Eggi, a tu takich niespodzianek dla fanów serii jest naprawdę sporo :)

Co było dla mnie taką w zasadzie jedyną wadą tej ksiązki, to kilka niedokończonych wątków, zwłaszcza ten z Lucy Gray. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z symboliki tego zabiegu, jednakże czuję niedosyt czytelniczy, którego juz zapewne nie zaspokoję ;) 

Podsumowując: pozycja obowiązkowa, w szczególności dla fanów Igrzysk Śmierci. Ja jestem, pomimo wspomnianej wady, zachwycona i cieszę się, że mogłam choć na chwilę wrócić do jednej z moich ukochanych serii. "Balladę..." czytałam w dodatku, słuchając, zwłaszcza pod koniec, polskiej adaptacji Drzewa Wisielców w wykonaniu Studia Accantus, co dodatkowo pogłębiło wrażenia (w końcu tak ważna w tej części była muzyka) oraz pozostawiło mnie z miłą łezką wzruszenia na koniec. Polecam, polecam, polecam! :)

10/10


                             

4 komentarze:

  1. To jedna z niewielu tak pozytywnych recenzji, jaką widziałam! Mnie na razie nie ciągnie do tej książki. Miałam zbyt długą przerwę od lektury trylogii "Igrzysk".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że u mnie wynika to w dużej mierze z sentymentu do "Igrzysk...", choć starałam się oceniać je i "Balladę..." w miarę oddzielnie. W każdym razie, nawet jeśli nie jest to tak samo dobra część (bo mimo wszystko "Igrzyska..." oceniam jako 11/10 :D ), to i tak warto sięgnąć, a może i przy okazji odświeżyć sobie trylogię ;)

      Usuń
  2. Liceum spędzone z Igrzyskami... piękne czasy. Również przeczytałam Balladę, kupiłam jeszcze ciepłą w księgarni :D I tak: wiele gratek dla fanów trylogii, świetnie było wrócić do tego świata, choć Igrzyska są dla mnie osobiście lepsze, to i Ballada się obroniła. Bardzo ciekawe postaci, niejednoznaczne i intrygujące. Sam Snow - momentami szło go polubić nawet. Niedokończone wątki również mnie denerwują, ale co zrobić - taki zabieg. Ballada 9/10, Igrzyska przy okazji, tak jak Ty 11/10 :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jednak sentyment ciężko już potem czymkolwiek przekupić :D

      Usuń