środa, 29 kwietnia 2020

Sir Arthur Conan Doyle - "Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa"


"Gdy odrzucisz to, co niemożliwe, wszystko pozostałe, choćby najbardziej nieprawdopodobne, musi być prawdą..."

Parę dni się nie odzywałam, ale z konkretnego, czytelniczego powodu. W końcu ostatnimi dniami walczyłam z książką, którą należało w końcu skończyć. Macie czasem tak, że coś jednocześnie kochacie i nienawidzicie? Znane uczucie, no nie? Jak tak mam ze zbiorem wszystkich przygód sławetnego detektywa. A najlepsze, że nic do zarzucenia nie mam dżentelmenowi Doyle, co do którego wybitnego kunsztu literackiego nie mam wątpliwości. Ale do rzeczy...

Holmesa i jego wiernego towarzysza - Watsona - przedstawiać nikomu nie trzeba. Dzieje słynnych bohaterów świata detektywistycznego zna niemal cały świat. Sherlock na dobre wpisał się w popkulturę, a nawet naszą codzienność. Jego historie przewijają się przez niezliczone pokłady filmów, seriali, gier elektronicznych i planszowych, fan fiction, a nawet w memach i powiedzonkach. Trudno się dziwić. Geniusz dedukcji stworzonego przez Sir Arthura detektywa poraża i zdumiewa, a pokolenia czytelników pragną choć minimalnie doścignąć umysłową potęgę tego niesamowitego indywiduum. Ja również czytałam z zapartym tchem te kryminalne powieści i opowiadania, doskonale się przy tym bawiąc, próbując nieraz prześcignąć mistrza w jego fachu i wcześniej odnaleźć sprawcę wydarzeń (jaka radość, jak kilka razy się udało!). Nawet pewna powtarzalność niektórych schematów (czy to w działaniu bohaterów, czy też w stylu prowadzenia opowieści) nie przeszkadza w niczym, każda kolejna opowiastka nie traciła swej mocy i niezwykłego ducha. W dodatku fenomenalnie, z pewną dostojną manierą, opisywanie postaci - majstersztyk. Czułam się niczym na herbatce u najznamienitszego, angielskiego dostojnika, który maluje słowami przede mną te obrazy, wydarzenia i ludzi.

To wszystko składa się na moją miłość do tej pozycji. Co w takim razie jest u mnie na nie? Jak już wspomniałam, absolutnie nic związanego z samą treścią...

Przygodę z tym opasłym tomiszczem (ponad 1100 stron, 3 kg wagi!)  zaczęłam... dobre kilka lat temu. Co najmniej z 5, jak nie więcej. Liczę od momentu zakupu i pierwszego czytelniczego podejścia. Fabuła fantastyczna, czyta się bardzo ciekawie, ale nagle coś uwiera w rękę. No tak, książka ciężka! Spróbujmy inaczej... no nie, teraz mi się zamykają strony, kolejne podejście... Ał! Twarz zmiażdżona od próby czytania na plecach... ani z tym dobrze usiąść, ani się położyć. Ani gdzieś zabrać, bo w komunikacji miejskiej i tak się tego nie wyjmie, a w dodatku jest to dodatkowy, ciężki bagaż. Dostępne tylko w domu, do czytania praktycznie potrzebny pulpit wykładowy, żeby jakoś dało się to sensownie zrobić. I tak to się ciągnęło. Przemęczyłam kilka stron, sięgnęłam po coś wygodniejszego. Chciałam poczytać w długiej podróży - koniecznie musiała to być inna książka. I tak od wymówki do wymówki przeciągnęło się to aż do dnia dzisiejszego, kiedy z radością zamknęłam ostatnią stronę. W zasadzie kwiecień był miesiącem, kiedy postanowiłam, że z mojej czytelniczej półki wstydu musi wreszcie zniknąć to tomiszcze, patrzące już praktycznie na mnie z wyrzutem. To dzięki tej księdze odkryłam, jak istotny jest format książki i jak bardzo składa się on na moje tempo i chęć czytania. Może i fajnie się to prezentuje na półce, ale dla mnie już absolutnie przegrane są tomy łączone w jeden. Osobne wydania górą!

Daję 9/10 - dycha byłaby w innym wydaniu tych zbiorów, no ale oceniam książkę całościowo ;)

Poniżej zdjęcie mojego "nemezis" w towarzystwie kogoś, kto pewnie częściej będzie wkradał się z łapkami na foto - w końcu jest moim wiernym towarzyszem czytelniczych wędrówek - kot Bonifacy wita i pozdrawia ;)


czwartek, 23 kwietnia 2020

Roman Klasa - "Operator 112"

W dzisiejszych czasach zasypanych nowinkami technologicznymi, wprost nie sposób sobie w pierwszej chwili wyobrazić człowieka, którego dźwięk telefonu przyprawiałby o dreszcze. A jednak - to się zdarza na co dzień u wielu ludzi. W dodatku takich, którzy każdego dnia stoją na straży naszego poczucia bezpieczeństwa i toczą boje o ludzkie życie. Mowa tu o niedocenionych bohaterach - operatorach 112.

Przyznam szczerze, że zanim sięgnęłam po tę książkę, niespecjalnie zaprzątało moje myśli funkcjonowanie osób na tym stanowisku. Wydawało mi się, że jest to na tyle istotna w społeczeństwie funkcja, że jest odpowiednio doceniana i szanowana. Jakże błędne były moje przekonania, gdy poznałam gorzką rzeczywistość z opowieści Romana Klasy.

Autor z brutalną szczerością opowiada o tym, jak jego praca marzeń stała się stopniowym koszmarem. Nie pozostawia suchej nitki na władzach odpowiedzialnych za strukturę funkcjonowania operatorów. Przytaczane opowieści dotykają w zasadzie dwóch głównych problemów: klapek na oczach kierowników oraz nieświadomości i często wręcz zwierzęcych zachowań społeczeństwa.

Niezrozumienie kompletnie potrzeb pracowników. Zasypywanie dodatkowymi, obciążającymi obowiązkami. Płaca, która, jak to określa autor, jest niczym "strzał w pysk". Brak dialogu, zmian, mydlenie oczu na co dzień. Tak przedstawia się stanowisko, na które wymagane są długie godziny szkoleń, przygotowań, kończących się egzaminami. Tak władze traktują osoby, które są pierwszą linią kontaktu każdego dnia z zagrożeniem życia ludności. Brzmi jak absurd? I jest rzeczywistym absurdem...

No i to nasze wspaniałe społeczeństwo. Ileż to autor wymieniał przypadków, gdy wylewano na niego wiadro pomyj za to, że po prostu wykonuje swoją pracę. Znieczulica ludzka nie pozwalająca zgłaszającemu wypadek podejść do ofiar, nie przeszkadza jednak rzucić na odchodne w słuchawkę soczystej wiązanki do operatora, proszącego o więcej szczegółów. No bo przecież "wypadek koło żabki, przyjedźcie" to tak oczywista i pełna konkretów informacja, prawda? A operator ma magiczną kulę, pożyczoną od znajomej wróżki i sprawdzi sobie w niej wszystkie potrzebne mu dane.

Dla osoby nawet z zewnątrz, która tylko czyta owe relacje, jest to porażające, niesprawiedliwe i okrutne. A jednak, niezmordowani, nadal operatorzy pracują, ratują samobójców, weryfikują zgłoszenia wypadków, wysłuchują kłócących się rodzin patologicznych, stawiają do pionu wesołych żartownisiów i wiele, wiele więcej...

Ta książką powinna być podstawową lekturą dla każdego. Uświadamia i uczy tak prostych, a jednak ważnych spraw, że aż niekiedy przykre jest, że są one wspomniane (jak choćby brak podstawowej kultury osobistej), bo oznacza, że jako społeczeństwo w tym aspekcie zawodzimy. W szczególności godny uwagi jest "poszerzony dekalog" tego, w jaki sposób prawidłowo rozmawiać z operatorem i jak zgłaszać informacje o wypadkach. Powinna to być lektura obowiązkowa w szkole. Zachęcam do przeczytania.

Daję 10/10

Ps: Książkę otrzymałam za punkty w portalu: www.czytampierwszy.pl

środa, 22 kwietnia 2020

Bartosz Orłowski - "Opowiadania nie tylko Wrocławskie. Tom I: Czy Krasnoludki żyją w lesie?"

Czy krasnoludki żyją w lesie? Pierwsze pytanie powinno zabrzmieć: a czy w ogóle żyją wśród nas? Myślę, że na to pytanie mogłyby paść przeróżne odpowiedzi, ale na pewno tak samo odpowie każdy szanujący się mieszkaniec Wrocławia: oczywiście, że tak! W końcu gdzie, jak nie w tym pięknym, polskim mieście szukać takiego zatrzęsienia krasnali w miejskiej przestrzeni, które na co dzień towarzyszą znacznie większym ludkom ;)

O tych właśnie sympatycznych stworzonkach jest powieść Bartosza Orłowskiego. Już na wstępie rzuca się w oczy fantastyczna oprawa graficzna książki. Większość stron jest opatrzona sympatycznymi, estetycznymi ilustracjami, które stanowią wspaniały dodatek do opowieści i urozmaicają je czytelnikowi, nieraz wywołując radosny uśmiech na twarzy.


Poza tym bardzo mile zaskoczył mnie załącznik w książce w postaci dość dużego formatu mapy Wrocławia. Są na niej zaznaczone wspominane w książce zabytki i ważne miejsca miasta. Wszystko w pasującej oprawie graficznej do stylu książki :)

Ale przejdźmy do rzeczy, czyli fabuły książki ;) Składają się na nią 22 krótkie opowiastki oraz krótki wstęp dotyczący samych krasnoludków i ich "pochodzenia" w naszym świecie. Ciekawie się czytało o obyczajach i kulturze tych małych istotek! Każda opowiastka tyczy się jakiegoś istotnego zabytku, czy ważnego miejsca na kulturalnej mapie Wrocławia. Oprowadza nas po nich krasnal Niezdarek - jak samo imię wskazuje, niezwykły gapcio. Ale tak, jak niezdarny, tak i poczciwy i ciekawski, więc jest doskonałym przewodnikiem do naszych wędrówek bez wychodzenia z domu. Często wkradają się tam również inni członkowie krasnoludzkiej ekipy, więc możemy poznać ich relacje, osobowości i przywary. Historyjki dotyczą różnych epok, bardziej lub mniej są zgodne z oryginalnymi legendami wrocławskimi, często bywają tylko luźno inspirowane. Nie ujmuje im to jednak uroku. Morały, niezbędne w każdej legendzie, nie są nachalne, tylko naturalnie wplecione w gawędziarski styl opowieści. Jest to doskonała lektura zarówno dla młodszych, jak i starszych czytelników.

Jeśli więc chcesz się dowiedzieć więcej o krasnoludkowym uzależnieniu od dżemu, kluskach na bramie, fruwaniu na pszczołach czy wrocławskich gondolach (a także wielu, wielu innych ciekawych sprawach!), to polecam sięgnąć po tę pozycję :) ja już niebawem się na pewno skuszę na tom II!

Ode mnie 8/10 :)

PS.: Książkę otrzymałam dzięki punktom w portalu https://czytampierwszy.pl/




Lisa Lueddecke - "Gdzie niebo mieni się czerwienią" oraz "Gdy noc skrzy się lodem"

Tym razem w pakiecie opiszę dwie książki - czytane w sumie jednym ciągiem, więc czemu by nie ;)

Od razu wspomnę o szacie graficznej okładek - niby po tym książki się nie ocenia, jednakże bardzo mnie urzekło pewne minimalistyczne odwzorowanie nieboskłonu na nich. Estetycznie byłam zachwycona, choć zwykle nie przywiązuję aż takiej wagi do tego aspektu :)

"Niebiańska" saga Lisy jest dość intrygującym tworem. Opisuje ona skutą lodem krainę - a w zasadzie głównie wyspę - której losy zależą od kaprysów wyższych bytów w gwiazdach. Informację o nadchodzących wydarzeniach mieszkańcy wiosek otrzymują od najwyższej Bogini w formie koloru nieba - niebieskie i zielone wskazują pomyślność, a czerwień... najgorszą zarazę, dziesiątkującą ludność.

Powieść nr I zaczyna się w momencie, gdy ów czerwony nieboskłon mrozi krew w żyłach mieszkańców. Jakby tego było mało, mordercze istoty, żądne krwi i terenu, nadciągają z odległych krain, aby podbić wyspę. Dwie tak silne katastrofy jednocześnie są zbyt wielkim wyzwaniem, dlatego samotna bohaterka Ósa postanawia wyruszyć w trudną wyprawę do samej Bogini, aby poznać sposób na przetrwanie...

Tom I był bardzo wciągający, nie była to może najlepsza powieść fantasy, jaką w życiu czytałam, ale nadal godna uwagi i intrygująca. Z wielkimi nadziejami sięgnęłam po tom II... i tu spotkał mnie ogromny zawód...

"Gdy noc skrzy się lodem" okazuje się prequelem wydarzeń z pierwszej części. Opisuje on dzieje wcześniej zarazy, jak okazuje się, bardzo silnie powiązanej z późniejszą. Jest to idealne odzwierciedlenie powiedzenia: "nic nie dzieje się bez przyczyny". Główna bohaterka Janna przez przykry zbieg okoliczności zostaje wypędzona ze swojej wioski raczej ze swoją przyjaciółką - akurat w momencie rozpoczęcia śmiertelnej choroby. Szukają wspólnie nowej drogi życia. Wydarzenia obecne przewijają się ze wspomnieniami dzieciństwa i utraconej miłości dziewczyny, która tak silnie wpłynęła na jej życie. Było to bardzo wzruszające, a poznawanie kolejnych elementów układanki wciągało. Jest tam jednak pewien mankament, który bardzo silnie popsuł mi odbiór książki i był ogromnym zawodem. Ale do rzeczy...

[SPOILERY] Wspomnienia, które się przewijają przez całą opowieść, opisują tragiczną miłość głównej bohaterki, zakończonej śmiercią ukochanego. Stopniowo poznajemy budowanie ich związku, przebieg itp, wiedząc, jak się to wszystko skończy, ale bez konkretnej wiedzy jak - ewidentnie autorka budowała napięcie, chcąc najgorsze wyjaśnienie zostawić na koniec. I czekając przez całą książkę na tak zbudowaną opowieść o tym tragicznym końcu, z wypiekami na twarzy zaczęłam czytać... i poczułam ogromny zawód i irytację. Jej ukochany zamarzł, bo w czasie śnieżycy oboje utknęli w jaskini i oddał on swoją pelerynę Jannie, by ta nie zamarzła... Od razu przyszła mi na myśl wymiana ciepła między ciałami, najprostsze rozwiązanie, na które ludzie mieszkający w świecie skutym lodem i zimą musieli wiedzieć! Ale ok, no może autorka, chcąc dodać dramaturgii, albo z niewiedzy pominęła ten aspekt i jeszcze by nie był oto aż tak rażące... ale po chwili okazuje się, że bohaterka książki sama o tym wspomina, a mimo to spotyka się z odmową! Podsumowując - wyczekiwane i kulminacyjne wydarzenie jest po prostu... głupie i bezmyślne, przypomina mi od razu dyskusję na temat słynnej deski w filmie "Titanic", na której teoretycznie mogły zmieścić się dwie osoby.Nawet gdyby jakoś spróbować logicznie to tłumaczyć (a może faktycznie było już za późno na ratunek itp), to nadal jest to rozwiązanie strasznie sztuczne i wymuszone. A myślę, że pomysłów na to, jak zakończyć żywot bohatera w bardziej logiczny i ciekawszy sposób autorka mogłaby znaleźć z dziesięć. Niestety, ale ten zabieg na tyle zniszczył mi odbiór książki i mnie głęboko zawiódł, że ocena znacznie niższa, niż przy pierwszej części. Mam nadzieję, że przy kolejnych tomach opowieści o Skane (jeśli się takowe pojawią), autorka trochę inaczej będzie podchodzić do pewnych wydarzeń, ażeby miały sens w świecie przez nią budowanym. Pewnie przeczytam z ciekawości i z nadzieją na odbudowanie mojej fascynacji tym światem z pierwszego tomu.

 Podsumowując - pierwszy tom - jestem bardzo na tak! Drugi tom - hmm... mogło być lepiej.
Jeśli autorka napiszę kolejny, to jak wspomniałam - dam szansę, ale już na pewno z mniejszym zapałem zabiorę się za lekturę.

"Gdzie niebo mieni się czerwienią"  - 8/10
"Gdy noc skrzy się lodem" - 6/10







Agnieszka Fulińska, Aleksandra Klęczar - "Śpiący Rycerze"

Zaraz po pierwszym tomie z serii "Dzieci dwóch światów" przyszedł czas na kolejny - tym razem również przeczytany niemal w jeden wieczór :)

Kolejny tom przygód Hanki i Igora znacznie rozszerza to, co wiemy o bohaterach. Jako osoby obdarzone tajemniczymi, magicznymi zdolnościami, postanawiają założyć... obóz magiczny! Brzmi to niemal jak harcerski Hogwart ;)  Dostajemy więc pakiet nowych postaci (innych "dwuświatowców" - swoją drogą nadal w pełni nie jest oficjalnie wyjaśnione to nazewnictwo... chociaż sporo już można się domyślić ;) ) - wachlarz naszych uzdolnionych indywiduów znacząco się powiększa! Tym razem powieść skupia się na kilku wątkach - odkrywaniu poszczególnych mocy bohaterów, walka z duchami przeszłości, które od pierwszej części skutecznie utrudniają życie naszej ekipie oraz zmaganie z nowymi problemami, tym razem z gatunku legend tatrzańskich. "Rycerze" niby są krótsi fizycznie od "Mysiej Wieży", ale to, ile tam udało się upchnąć akcji... jestem pod wrażeniem! W zasadzie nie ma ani chwili oddechu, zwroty fabularne gonią zwroty, bohaterowie również znacząco się rozwijają.

Niestety, w tej części nieco wadliwe może być nadmierne wykorzystywanie motywu ratunku od sił nadprzyrodzonych - z chęcią poczytałabym więcej o wykorzystaniu wewnętrznych możliwości związanych ze specjalnymi zdolnościami bohaterów. Mam nadzieje, że spodziewane kolejne tomy rozwiną ów wątek. W końcu po coś dostali te magię - czas zacząć z niej więcej korzystać ;)

Pomijając wspomniane mankamenty, powieść czyta się bardzo dobrze, jest to bardzo przyjemna pozycja na oderwanie od codzienności. Podobało mi się również wprowadzenie folkloru góralskiego, który jest mi mniej znany - dowiedziałam się wielu ciekawostek! Najlepszym z tego motywem, było wrzucenie jednego całego rozdziału pisanego gwarą góralską - oj, musiałam go sobie przeczytać dwa razy i to za drugim razem na głos, żeby zrozumieć, o co też tam może chodzić :D Ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że bohaterowie w powieści pojęli mniej ode mnie, więc chyba nie jest ze mną aż tak źle ;)

Daję 8/10 :)

Ps. Książkę otrzymałam za punkty z portalu https://czytampierwszy.pl/  :)


Agnieszka Fulińska, Aleksandra Klęczar - "Mysia Wieża"

Tytuł recenzowanej dziś książki mocno kojarzy się zapewne ze słynną legendą o królu Popielu, które smakowicie skonsumowały myszy... i jest to bardzo trafne skojarzenie! Powieść "Mysia Wieża" debiutujących, polskich autorek opiera się właśnie na polskich legendach i podaniach - w tym wypadku w szczególności na słynnej historii wieży oraz "Świteziance".

Bohaterami książki jest dwójka dzieciaków - Hanka i Igor, którzy w przypadkowy sposób poznają się podczas wakacji nad Gopłem. Igor - typowy "nerd", zafascynowany historycznymi kronikami bardziej, niż sportem, spędza czas na samotnym poznawaniu okolicy w czasie gdy jego ojciec pracuje nad nowym odkryciem archeologicznym w okolicy. Hanka - pełnowymiarowa chłopczyca, przymuszona nieco do "rodzinnych" wakacji, ale chętnie uciekająca na własne ścieżki. Wspólne odkrycie sprawia, że od teraz bohaterów połączy niecodzienna relacja... i odrobina (a nawet więcej) magii.

Powieść typowo z gatunku młodzieżowego fantasy. Dla mnie jest to (może wstyd się przyznać w moim dorosłym wieku) jeden z ulubionych typów literatury. Autorki bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły - jak na debiut muszę przyznać, że jest niezwykle udany. Bohaterowie są bardzo wyraziści, mają świetnie zbudowane charaktery - niekiedy nawet z pewnym "pazurem" (ach, ta Hanka). Nie jest to typ płytkiego budowania postaci, gdzie każdy wydaje się być takim sam, idealny, archetypiczny. W pełni naturalnie są odwzorowane zarówno wady, jak i zalety, towarzyszące osobowości, a także dojrzewaniu. Momentami jedynie może zbyt dojrzale są traktowani bohaterowie - niektóre wypowiedzi aż zaskakują wiedzą i inteligencją - ale można to wrzucić na karb doświadczeń tych młodych ludzi.

Nie brakuje tu również sporej dozy humoru, zarówno sytuacyjnego, jak i w formie zabawnych postaci pobocznych, znakomicie urozmaicających fabułę.

Czyta się lekko i przyjemnie, idealna opowiastka na oderwanie od codzienności. W dodatku sprawne operowanie polskim legendami zostawia na czytelniku miłe, sentymentalne wspomnienie dzieciństwa, kiedy to oryginalne podania się poznawało.

Serdecznie polecam!

Daję 8/10 :)
 
Ps. Książkę otrzymałam za punkty w portalu https://czytampierwszy.pl/



wtorek, 21 kwietnia 2020

Lily Graham - "Dziecko z Auschwitz"

Tematyka Auschwitz w ostatnich latach jest wciąż poruszana. Nawet ostatnie miesiące przyniosły przyrost kolejnych pozycji, które, w mniej lub bardziej zgodny z historycznymi faktami sposób, dotykają tych trudnych wydarzeń. Tym razem w moje ręce wpadła pozycja inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, choć nie ujmuje jej to w żaden sposób, jeśli chodzi o moc przekazu.

"W Auschwitz-Birkenau urodziło się przynajmniej siedemset dzieci. Do dziś wiemy tylko o garstce, która przetrwała".

Ten dramatyczny cytat jest podstawą fabuły książki. Rozpoczyna się ona bowiem krótką scenką z życia takiego ocalałego dziecka - z tym, że jest to już sędziwa staruszka, która postanawia opisać historię swojej niezłomnej matki.

I tak oto przechodzimy do wydarzeń z przeszłości. Poznajemy Evę - niezwykła kobietę, która tak silnie kocha swojego męża, że dobrowolnie oddaje się w ręce obozu Auschwitz, by chociaż mieć cień szansy na odnalezienie go. Poza jej poszukiwaniami mamy okazję poznać "życie codzienne" (jeśli życiem można to nazwać) kobiet w obozie, koszmarne warunki bytu, układy ze strażnikami, rozpaczliwą walkę o przetrwanie. W relacjach z codzienności przewijają się wspomnienia Evy z lepszych czasów, gdy dopiero poznawała swojego przyszłego męża i gdy nic nie wskazywało na to, że na przestrzeni kilku lat jej los się tak diametralnie odmieni. Zderzenie obu tym światów, odległych od siebie zaledwie o miesiące jest dramatyczne i przejmujące. Książka nie raz wywołuje łzy w oczach.

Autorka oszczędziła opisów najbrutalniejszych scen, które, jak wiemy z wiedzy historycznej, dotykały ludzi w obozach. Myślę, że jest to celowy zabieg, aby podkreślić, iż nadal jest to tylko inspiracja faktami, która na celu miała podkreślenie  niezłomności i siły ducha jednostki, oraz pełnej nadziei walki o przetrwanie.Momentami jednak w pewien sposób to uciekanie od takich tematów było na tyle wyraźne, że trochę za bardzo spłycało niektóre wydarzenia. Myślę, że mimo wszystko pewnych spraw nie da się pominąć. Jest to jedyny brak, jaki był dla mnie wyczuwalny w książce, poza tym była to dla mnie bardzo przyzwoita lektura.

Polecam każdemu tę trudną, ale wartościową pozycję.

Ode mnie 8/10

PS. Książkę otrzymałam za punkty w portalu www.czytampierwszy.pl :)


Christian Unge - "Przejdź przez wodę, krocz przez ogień"


Jak w tytule - na pierwszy ogień idzie recenzja przeczytanego niedawno przeze mnie "medycznego" kryminału. Dlaczego medyczny? Ano z dwóch powodów. Pierwszym jest zawód autora. O dziwo, nie jest pisarzem, a... chirurgiem. Druga kwestia? Tym samym, godnym podziwu, zawodem, obdarzył główną bohaterkę swojej powieści - Teklę Berg. Przyznam szczerze, jako osoba, która z medycyną ma tyle wspólnego, ile opowiedział jej Dr House lata temu, byłam nieco sceptycznie nastawiona do tej książki. Obawiałam się nadmiaru terminologii niezrozumiałej dla osób "spoza branży", oraz nieco nudnawych wątków. A jednak, pozory mylą. Na szczęście!

Naszą Teklę poznajemy podczas dużej akcji w szpitalu. Od razu rzucają się w oczy jej umiejętności medyczne i zdolności chłodnego, nieszablonowego myślenia. Jednoczesna walka o życie kilku osób, w dodatku zakończona maksymalnym w danym momencie sukcesem jest oszałamiająca. Dodatkowo, już po chwili poznajemy dodatkowe cechy, czyniące naszą bohaterkę niezwykła personą - posiada ona fotograficzną pamięć w pełnym tego słowa znaczeniu. Jest to zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo Tekli, z którym radzi sobie na sposób graniczący z prawem. Jest to jednocześnie jej główny oręż w głównym zadaniu, którym okazuje się ratunek dla jej ukochanego brata przed, nieznanym jej wcześniej, światem przestępczym. Czy skutecznie? Dziś bez spoilerów, polecam samodzielnie sprawdzić ;)

Tytuł powieści jest, jak czytamy w zasadzie pod jej koniec, lekko sparafrazowanym cytatem z Biblii. Myślę, że doskonale oddaje on to, czego możemy się spodziewać po fabule. Pełna wartkich i częstych zwrotów akcji, przekraczania wszelkich granic i postaci dążących do celu za wszelką cenę. Fascynujące jest dociekanie na zasadzie: "kto, kogo, z kim i dlaczego". Żeby nie było tak idealnie - trochę irytowała mnie pewna maniera pisarska, która podkreślała bardzo marki produktów (np. projektantów ubrań bohaterów) czy inne, mało ciekawe szczegóły, co bywało męczące, na szczęście nie było tego aż tak wiele, żeby całkowicie zepsuć odbiór. Zakończenie jednak trochę mnie zawiodło, liczyłam na bardziej emocjonujące, jednak usprawiedliwiam to na razie faktem, że jest to pierwsza część trylogii, więc mam nadzieję, że pewne wątki jeszcze się rozwiną. Z drugiej strony nie było tu otwartego zakończenia w środku najważniejszych wydarzeń (jak to często w trylogiach się zdarza), więc na szczęście nie będę z wielkim zniecierpliwieniem oczekiwać na kolejny tom, raczej na spokojnie i ze standardową ciekawością po niego sięgnę, aby poznać dalsze dzieje nietypowej lekarki.

Podsumowując - dla fanów thrillerów i kryminałów godna uwagi pozycja.

Ode mnie 7/10  :)

PS. Przy tej okazji polecam stronę www.czytampierwszy.pl - książkę otrzymałam za punkty z portalu :)

niedziela, 19 kwietnia 2020

Książki, planszówki i... kotlety

Witam serdecznie na moim blogu :)

Jest to pierwszy wpis, więc wypadałoby wyjaśnić, o czym w ogóle będę tutaj skrobać. Pragnę podzielić się moimi trzema pasjami - literaturą, grami planszowymi oraz Escape Roomami. Jako, że są to moje absolutnie ukochane sprawy na tym świecie, chciałabym w jednym miejscu zebrać to, co i nich gdzieniegdzie tworzę na różnych portalach.

Tak więc na pewno będę tutaj zamieszczać na bieżąco rozbudowane recenzje książek, które regularnie czytuję, co jakiś czas wrzucając też przemyślenia o starszych pozycjach, do których sięgałam w przeszłości, a jakiś wartościowy (bądź też i nie) ślad zostawiły we mnie i myślę, że warto o tym wspomnieć. Jaki zakres tematyczny literatury? Absolutnie wszelaki! Od literatury pięknej, przez poezję i prozę współczesną każdego gatunku, do niekiedy również felietonów czy reportaży. Myślę, że znamienitą większość stanowi proza, w szczególności gatunków powszechnie znanych i lubianych, jak fantasy, thriller, kryminał itp., ale tak naprawdę jestem na tyle otwarta na różności, że znajdzie się praktycznie wszystko ;)

Planszówki - do tej pory nie miałam styczności z pisaniem o nich, mało jest też ciekawych miejsc, gdzie można by się wypowiedzieć, w przeciwieństwie do chociażby literatury, gdzie portali jest od groma, na których można zamieszczać recenzje i opinie. Miejsca, które do tej pory wypróbowałam, zawiodły mnie, czy to strukturą samej strony internetowej, czy wybrakowaną bazą itp. Stąd pomysł, aby dodać to do bloga. Kolekcja moich ogranych pozycji regularnie się powiększa, może nie jest jeszcze imponujących rozmiarów, ale wszystko w swoim czasie ;)

No i te Escape Roomy. Moja chyba największa pasja, odkąd w 2015 odwiedziłam swój pierwszy - słynną, poznańską "Babcię", od której wielu w tym rejonie zaczynało :) Nie wyobrażam sobie miesiąca, w którym nie było chociażby dwóch pokoi odwiedzonych, dzięki czemu udało mi się już razem z moją fantastyczną ekipą przejść ponad setkę. Standardowo recenzje każdego pokoju widnieją na portalu Lockme.pl, ale ponownie - czemuż by ich nie rozbudować tutaj, opatrując dodatkowo zdjęciem z wizyty :) Jako drużyna dzierżymy zaszczytne miano: Waleczne Kotlety i tą nazwą będę podkreślać wpisy związane z naszymi ucieczkami.

Ale o tym wszystkim więcej w kolejnych postach... :)

Życzę miłego czytania :D