Parę dni się nie odzywałam, ale z konkretnego, czytelniczego powodu. W końcu ostatnimi dniami walczyłam z książką, którą należało w końcu skończyć. Macie czasem tak, że coś jednocześnie kochacie i nienawidzicie? Znane uczucie, no nie? Jak tak mam ze zbiorem wszystkich przygód sławetnego detektywa. A najlepsze, że nic do zarzucenia nie mam dżentelmenowi Doyle, co do którego wybitnego kunsztu literackiego nie mam wątpliwości. Ale do rzeczy...
Holmesa i jego wiernego towarzysza - Watsona - przedstawiać nikomu nie trzeba. Dzieje słynnych bohaterów świata detektywistycznego zna niemal cały świat. Sherlock na dobre wpisał się w popkulturę, a nawet naszą codzienność. Jego historie przewijają się przez niezliczone pokłady filmów, seriali, gier elektronicznych i planszowych, fan fiction, a nawet w memach i powiedzonkach. Trudno się dziwić. Geniusz dedukcji stworzonego przez Sir Arthura detektywa poraża i zdumiewa, a pokolenia czytelników pragną choć minimalnie doścignąć umysłową potęgę tego niesamowitego indywiduum. Ja również czytałam z zapartym tchem te kryminalne powieści i opowiadania, doskonale się przy tym bawiąc, próbując nieraz prześcignąć mistrza w jego fachu i wcześniej odnaleźć sprawcę wydarzeń (jaka radość, jak kilka razy się udało!). Nawet pewna powtarzalność niektórych schematów (czy to w działaniu bohaterów, czy też w stylu prowadzenia opowieści) nie przeszkadza w niczym, każda kolejna opowiastka nie traciła swej mocy i niezwykłego ducha. W dodatku fenomenalnie, z pewną dostojną manierą, opisywanie postaci - majstersztyk. Czułam się niczym na herbatce u najznamienitszego, angielskiego dostojnika, który maluje słowami przede mną te obrazy, wydarzenia i ludzi.
To wszystko składa się na moją miłość do tej pozycji. Co w takim razie jest u mnie na nie? Jak już wspomniałam, absolutnie nic związanego z samą treścią...
Przygodę z tym opasłym tomiszczem (ponad 1100 stron, 3 kg wagi!) zaczęłam... dobre kilka lat temu. Co najmniej z 5, jak nie więcej. Liczę od momentu zakupu i pierwszego czytelniczego podejścia. Fabuła fantastyczna, czyta się bardzo ciekawie, ale nagle coś uwiera w rękę. No tak, książka ciężka! Spróbujmy inaczej... no nie, teraz mi się zamykają strony, kolejne podejście... Ał! Twarz zmiażdżona od próby czytania na plecach... ani z tym dobrze usiąść, ani się położyć. Ani gdzieś zabrać, bo w komunikacji miejskiej i tak się tego nie wyjmie, a w dodatku jest to dodatkowy, ciężki bagaż. Dostępne tylko w domu, do czytania praktycznie potrzebny pulpit wykładowy, żeby jakoś dało się to sensownie zrobić. I tak to się ciągnęło. Przemęczyłam kilka stron, sięgnęłam po coś wygodniejszego. Chciałam poczytać w długiej podróży - koniecznie musiała to być inna książka. I tak od wymówki do wymówki przeciągnęło się to aż do dnia dzisiejszego, kiedy z radością zamknęłam ostatnią stronę. W zasadzie kwiecień był miesiącem, kiedy postanowiłam, że z mojej czytelniczej półki wstydu musi wreszcie zniknąć to tomiszcze, patrzące już praktycznie na mnie z wyrzutem. To dzięki tej księdze odkryłam, jak istotny jest format książki i jak bardzo składa się on na moje tempo i chęć czytania. Może i fajnie się to prezentuje na półce, ale dla mnie już absolutnie przegrane są tomy łączone w jeden. Osobne wydania górą!
Daję 9/10 - dycha byłaby w innym wydaniu tych zbiorów, no ale oceniam książkę całościowo ;)
Poniżej zdjęcie mojego "nemezis" w towarzystwie kogoś, kto pewnie częściej będzie wkradał się z łapkami na foto - w końcu jest moim wiernym towarzyszem czytelniczych wędrówek - kot Bonifacy wita i pozdrawia ;)